Ośrodek Fundacji "Światło-Życie" w Warszawie

Wyścig ekstremalny – cz. 2

Appalachy

W RAAM Appalachy to ostatnia deska czy tam gwóźdź do trumny. Ostatni wysiłek. Kiedy w 2016 roku wjechaliśmy w Appalachy, płakałem jak dziecko. Z bólu, wysiłku, bezradności. Wielokilometrowe podjazdy a potem 2-3 minuty w dół i od nowa. Drogi rowerowe są tam poprowadzone zgodnie z logiką, że każdy rowerzysta ma się dobrze bawić, np. oglądając z góry autostradę przebitą pomiędzy górami. Nie, nie bawiłem się wtedy dobrze, choć mam stamtąd najzabawniejsze zdjęcie z podróży.

Ale najpierw piękne widoki na Deep Creek Lake. Kawałek spokojnej trasy z naprawdę wyciszającą atmosferą. Na tyle, że nawet nie zwróciłem uwagi, że to już, że to teraz. Mijam jezioro i miejscowość na jego końcu i znów zaczynam kilkukilometrowy podjazd. Na dużym skrzyżowaniu widzę drogowskaz na autostradę i nazwę kolejnego miasta. Cumberland. A potem Hancock. Uderza mnie pierwsza myśl. „Idę po Ciebie!”. A potem rozczarowanie. Dojeżdżam do Keysers Ridge tylko po to żeby dostać zmianę. Czyli co? Ominie mnie? Tylko pierwszy podjazd a reszta w kamperze? Jak to tak? Przecież Scot z Ryanem zrobią resztę trasy zanim będzie moja kolej!

O 12.00 w nocy znów wracam na trasę a przede mną ostatnie wzniesienie Appalachów. A więc chociaż koniec i początek jest mój. Analizuję trasę i widzę najcięższy podjazd. Tylko kilometr, ale średnia to prawie 10%. Początek jeszcze trudniejszy. Robię swoje. Mijam Hancock, podjeżdżam nieco pod górę i daję zmianę Davidowi. To jednak on zdobędzie ostatnie wzgórze. Dave jednak jedzie w dół i w dół i dalej w dół. Jak to możliwe? Przecież przed nami największy tej nocy podjazd. Gdzie on jest? I choć od wydarzenia mija kolejny tydzień, dalej nie rozumiem co się tam wydarzyło. I to pomimo twardych danych z gps. To po prostu technicznie niewykonalne. Ten kawałek przede mną robiło setki osób. Lepszych, sprawniejszych, poważnych amatorów i zawodowców. Więc? 940m, 88 m przewyższenia, czas 2 minuty 14 sekund. Jak?! No kurde jak?!?!

I tyle zostało ze strachu i obaw. Szkoda, że w nocy, i szkoda, że nie udało się zajrzeć do najbardziej czadowego sklepu z rowerami pod słońcem. Tak, jest tam taki, w którym wszystkim opadają szczęki.

Ludzie.

W #DadsHonorRide najważniejsze jest spotkanie. I tych spotkań zawsze było wiele. Ale tym razem były one zupełnie inne. Poza pierwszym dniem nie mieliśmy za bardzo czasu ani przestrzeni na rozmowy z przypadkowo spotkanymi ojcami. Formuła #RAAM w zasadzie całkowicie to wykluczyła. Moje zmiany wypadały głównie w nocy i przed świtem (co trochę zmieniało się wraz z podróżą na wschód) a wtedy niewielu ojców spaceruje ze swoimi dziećmi np. po autostradach. Więc nie było z kim pogadać. Z drugiej strony spotkań wcale nie było mało.

Nie wiem gdzie ani kiedy. Na pewno było to już po wyjechaniu z Kansas. Na swojej zmianie trafiłem na przejazd przez miasto. Nie lubię! Popołudnie. Bardzo ciepło. Dużo rozgrzanego betonu. Pcham się pod górę między jednym a drugim skrzyżowaniem. Przed sobą widzę światła i kolejne, tym razem wyjątkowo paskudne nachylenie drogi. Przy przejściu dla pieszych stoi facet około czterdziestki z szosówką. Kiedy do niego dojeżdżam krzyczy „Cześć, jestem Henry. Pomogę Ci! Ciśniemy w górę razem!” Ledwo mam siłę się uśmiechnąć, ale kiwam głową i dociskam pedały. „Trzymaj koło! Dajesz radę!” Adrenalina robi swoje. Wrzucam wyższy bieg, zaciskam zęby i nie daję się wyprzedzić. Na szczycie ledwo dyszę, ale przybijam żółwika, kiwam głową w ramach dziękuję. Na do widzenia słyszę jeszcze „Świetnie Ci poszło! Powodzenia!”. Okazuje się, że to ostatni podjazd w mieście. Mijam szczyt i, już z górki, pędzę na kolejny punkt zmiany. Nie wiem, czy Henry czekał właśnie na mnie. Wiem, że wiele osób tak. Dzwonili w dzwonki, machali flagami, krzyczeli zachęcając do wysiłku. Czy to przy centrum handlowym, czy na skrzyżowaniu dróg pomiędzy niczym a niczym, czy to przy polu golfowym, czy stacji benzynowej. Czekali na mnie.

Syn.

W poprzednich edycjach #DadsHonorRide często padało pytanie „Gdzie są nasze dzieci? Skoro to rajd honorujący ojcostwo to dlaczego jedziemy sami?”. W tym roku było inaczej. Kiedy ponad półtora roku temu podejmowałem decyzję o udziale w DHR i RAAM warunkiem było, że jadę z synem. Miałem świadomość, że to nie będą przelewki i potrzebowałem czuć się bezpiecznie. Finalnie, ze swoimi dziećmi pojechali również David i Scot. I jestem przekonany, że to była bardzo dobra decyzja dla nas wszystkich. Praca, jaką w ciągu tych kilku dni wykonał mój syn, była nieporównywalnie cięższa od tego co robiłem ja. Może to brzmi dziwnie, ale tak to widzę. Choć byłem zmęczony, to jednak okresy aktywności fizycznej były u mnie krótkie. Po większym wysiłku mogłem dłużej lub krócej odpocząć. Nie musiałem się troszczyć o nic poza pedałowaniem i nawigacją. Michał pracował przez 16 godzin non stop. Zaczynał w południe a kończył o 4 rano. W tym czasie bez przerwy albo kierował, albo zajmował się rowerem, albo nawigował, utrzymywał kontakt z pozostałą częścią zespołu, pilnował poziomu paliwa (którego szło naprawdę sporo). Nie wiem co było dla niego najtrudniejsze, ale chyba nocna jazda za rowerzystami. Zgodnie z zasadami, samochód po zmroku musiał jechać naprawdę blisko każdego z nas. To duża odpowiedzialność i czynność wymagająca ogromnego skupienia. Czy było nam łatwo? W ciągu dwóch tygodni mieliśmy jedną scysję. I doszło do niej w wyniku zmęczenia. A jak wyglądała? Przedostatniej nocy padł mi akumulator w lampie i od tego się zaczęło. – Padł mi akumulator. – Mówiłem Ci, żebyś ładował lampę za każdym razem kiedy to możliwe. – Ładowałem ją cały dzień. Odkąd zszedłem rano z roweru. Nie wytrzymała nawet 2 godzin. – No tak, ale gdybyś ją ładował cały dzień, odkąd zszedłeś z roweru, nie byłoby problemu. – Właśnie mówię, że ładowałem ją cały dzień. – No właśnie, gdybyś ją ładował cały dzień… Jednak nie te słowa i nie to wydarzenie było dla mnie najważniejsze. Michał uczestniczył w moich przygotowaniach od wielu miesięcy. Motywował, kontrolował, układał plan ćwiczeń, a nawet w ramach prezentu zafundował mi domową siłownię. W czasie jazdy bez przerwy pytał czy jadłem, czy piłem, czy nie tracę na wadzę, czy i ile spałem, jak się czuję fizycznie, jak psychicznie. Za każdym razem kiedy się spotykaliśmy. Nie wiem kiedy, ale pewnie po połowie drogi zacząłem mieć problemy z głową. Znaczy psyche siadło. Mam swoje lata i doświadczenie, więc ogarniałem się skutecznymi metodami, ale po dobie takiej walki w końcu podzieliłem się z synem problemem. Że nie daję rady, że głowa nie pracuje, że motywacja pada, że ciemno zimno i do domu daleko. Michał popatrzył na mnie i wypowiedział zdanie, które postawiło mnie na nogi w 10 sekund. „Startujesz w najcięższym wyścigu rowerowym na świecie. Czego się spodziewałeś? Spacerku po Starówce? Zapinaj te buty i jazda!!!”

Dzień ostatni.

O ile zmęczenie fizyczne nie dokuczało mi tak bardzo, to jednak obciążenie wynikające z dziwnego podziału doby było przyczyną kilku problemów. Podstawowym z nich był kłopot w orientacji gdzie jestem i ile jeszcze zostało do przejechania. O ile grube liczby, takie jak 1000 czy 2000 mil, jeszcze do mnie docierały, to im mniej było przed nami, tym trudniej było mi zrozumieć kiedy dojedziemy do końca. Dodatkowo przeszkadzało w tym doświadczenie z 2016 roku i jazda częścią tej trasy „pod prąd”. Wstając więc w niedzielę rano, nie wiedziałem, czy mam za sobą 7 czy 8 dni jazdy, kiedy mija nasz limit czasu itp. Wcisnąłem w siebie owsiankę i poszedłem obejrzeć wschód słońca. Tylko, że od ostatniego wschodu minęło prawie 700 kilometrów i słońce już dawno sobie wstało. Taka niespodzianka. Przed kamperem Dave dopijał swoje poranne „coś”. „Nick, zostało nam 47 mil.”. Szybko przeliczyłem to na godziny. „To znaczy, że będziemy na miejscu ok. 9.30?”. „Pewnie nieco później”. Nie wiedziałem czy to dobrze czy źle. Jak zwykle zmianę zaczynał Dave. Po półgodzinie ruszyłem ja. Na trasie z Ukty do Mikołajek, na drodze 609, można się poczuć jak na ostatnim, przedmiejskim etapie wyścigu. Niewielkie hopki porośnięte drobnymi lasami, sporo zieleni, niewielki ruch, cisza. Mija 30, potem 40 minut, a ja nie widzę zmiany. Wjeżdżam do miasta i mijam duży parking z zaparkowanym samochodem Dave’a i kamperem, Jednak nie wygląda to na punkt zmiany. Nie zwracając szczególnej uwagi na otoczenie ciągnę spokojnie dalej wgrywając w międzyczasie kolejny plik gpx do swojej nawigacji. Po 300 metrach widzę biegnącego Toma. Macha do mnie rękami więc posłusznie zwalniam. „Nick, to już koniec. Zsiadaj z roweru i wracaj do pierwszego vana.”. Nie do końca ogarnięty depczę te 300 metrów z powrotem z buta. I rzeczywiście. Choć to jeszcze nie meta, ale w sumie meta. Jak się okazuje pierwsza z trzech. Dalej pojedziemy już wszyscy razem, tak aby linię technicznej mety minąć wspólnie a potem w eskorcie samochodów wjechać do portu i uroczyście zakończyć nasz przejazd.

Czy było warto?

Wpadnij na kawę, to opowiem.

Next Post

Previous Post

Leave a Reply

© 2024 Ośrodek Fundacji "Światło-Życie" w Warszawie

Theme by Anders Norén