Niedzielny poranek po szabacie jeszcze się nie rozwinął, gdy Maria wyszła przed dom wynajęty przez Józefa z Arymatei. Blask dnia ledwo muskał wzgórze widoczne na wschodzie i powoli gasił gwiazdy na zachodnim niebie. Powietrze było jeszcze chłodne, z ledwie wyczuwalnym zapachem oliwy, kurzu i spalenizny, który unosił się nad miastem po chłodnej nocy. Dalekie, nierówne dźwięki dochodziły z targu, gdzie pierwsi pogańscy handlarze zaczynali rozkładać stragany, a spod odległej bramy miasta słychać było stukot kopyt — pospieszny, zniecierpliwiony, jakby sam koń nie chciał zbyt długo stać w tym miejscu.
Stanęła w drzwiach z kubkiem chłodnej wody, zaprawionej ziołami ułatwiającymi pracę w pierwszych godzinach dnia. Woda pachniała lekko gorzkim tymiankiem i czymś jeszcze — być może werbeną. Rozejrzała się po ulicy — pustej o tej porze, bo nawet niewolnicy nie zaczynali tu jeszcze swoich obowiązków. Jedynie na jej odległym końcu dostrzegła dwóch rzymskich żołnierzy, drzemiących opartych o ścianę, z hełmami zsuniętymi na czoła. Broń trzymali niedbale, a ich oddech zlewał się z ciszą.
Czekała. Wbrew wszystkiemu, co ludzkie. Wbrew temu, czego była świadkiem dwa dni wcześniej. Z uwagą, ale i spokojem, wpatrywała się w boczne rozgałęzienia ulicy. Miasto jeszcze spało, lecz ona wiedziała, że nie potrwa to długo. Zapach ziemi zmieszanej z kurzem i wonią palonego w oddali drewna powoli nasycał powietrze.
– Mamo? – szept, który nie obudził nawet drzemiącego przy drzwiach kota, rozbrzmiał w jej uszach jak huk pękającego głazu.
Odwróciła się i wolną ręką objęła pod ramionami syna, przygarniając go do siebie z całych sił. Przez wełniany materiał sukni poczuła pod dłonią ślady po biczowaniu, a we włosach jego brody dostrzegła grudki zaschniętej krwi. Blask dnia zaczynał odbijać się na jego twarzy, łagodząc ostre linie, jakby sam poranek chciał ukryć to, co widziały jej oczy.
– No wiem – powiedział, uśmiechając się. – Nie było za bardzo czasu.
Przytulił ją mocno, prawie wytrącając kubek z jej ręki. Maria podsunęła mu go pod nos i, jakby miała do czynienia z pięciolatkiem, zażądała:
– Pij.
– Oj, mamo – zaprotestował, ale bez większej nadziei na zwycięstwo.
– Pij. Dzień będzie gorący.
Posłusznie opróżnił kubek, a potem, pokazując dno, odwrócił go do góry nogami.
– Oni nie wiedzą – powiedziała, ruchem głowy wskazując wnętrze domu. – Łatwo im nie jest. I strasznie się pogubili.
– Ludzie małej wiary – uśmiechnął się. – Nawet nie wiedzą, że to dopiero początek. Ale coś zaradzimy. Nie?
Poprawił ubranie, spojrzał jej w oczy, a potem, odwracając się w stronę świątyni, zaczął cicho śpiewać poranny psalm. Słowa niosły się delikatnie po pustej ulicy, łącząc się z pierwszymi odgłosami budzącego się miasta: szczękiem otwieranych okiennic, dźwiękiem glinianych dzbanów stawianych na kamiennych progach, nawoływaniem kobiet we wnętrzach domów. Wiedziała, że to jeszcze nie czas na dłuższe rozmowy. Zwłaszcza że poranki zawsze spędzał z Nim. Przytuliła go więc jeszcze raz i delikatnie pchnęła w dół ulicy. Ruszył lekko, zupełnie inaczej niż dwa, a właściwie trzy dni temu.
Dom budził się do życia wcześniej niż zwykle. Choć mężczyźni próbowali jeszcze spać w swojej izbie, Magdalena robiła już tyle zamieszania, że tylko kwestią czasu było, kiedy wywleką się z posłań. Na progu leżały wonności do grobu i nowy całun, kupiony jeszcze w piątek przed szabatem. W powietrzu unosił się zapach olejków i świeżo wypieczonych placków, który jakaś sąsiadka zaczęła już piec na rozgrzanych kamieniach.
Magdalena poganiała dwie starsze od siebie kobiety, co chwilę zatrzymując się i machając przed twarzą dłońmi, jakby próbowała powstrzymać łzy. W końcu złapała za przygotowane rzeczy i stanęła w progu.
– Idziemy – rzuciła do starszych kobiet, i już dużo łagodniej, z opuszczoną głową zapytała. – Mario?
– Idźcie. Chyba jestem tam zbędna – odpowiedziała cicho.
Młoda kobieta straciła cały rezon. Ręce opadły jej wzdłuż ciała, a nowy całun upadł na ziemię.
– Ale…
– Idźcie, idźcie – powtórzyła Maria. – Ja tu poczekam. Idźcie.
Magdalena podniosła rzeczy, które jej wypadły, i powoli przekroczyła próg, zupełnie nie rozumiejąc, co się dzieje. Ale ponaglana skinieniem głowy i kolejnym „idźcie”, ruszyła w końcu do grobu. Jej kroki dudniły na bruku, odbijając się echem w wąskiej uliczce.
Maria zamknęła drzwi, przez które napływało już cieplejsze powietrze poranka. Spojrzała na gramolących się leniwie apostołów, potem na pusty kubek trzymany w ręce i rzuciła — w zasadzie nie wiadomo, czy do siebie, czy do nich:
– To będzie gorący dzień. Przyda się więcej wody.
Miasto budziło się, nie wiedząc, że budzi się w nowym świecie.
Blizne. Grudzień ’24