Ośrodek Fundacji "Światło-Życie" w Warszawie

Smok w Bliznem

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dziś zapraszam do nieco innej lektury. Mam nadzieję, że Wam się spodoba.

Drogi Alfredzie,

postanowiłem wreszcie spisać, z należną starannością, wydarzenia, których mimowolnym świadkiem byłem. Co prawda w radiu, telewizji i necie można wciąż śledzić niezwykłą historię w Bliznem. Ale chyba nigdzie nie opowiedziano jej od początku do końca (tego znanego).
Przyjmij więc tych kilka słów, przede wszystkim w dowód przyjaźni, ale i jako moje osobiste wspomnienia.

Pierwszego smoka dostrzeżono przed południem 6 grudnia 2018 r. na zachodnim zboczu góry św. Michała. Było tam niewielkie osuwisko, z którego miejscowa ludność korzystała w celu pozyskanie piachu i kruszywa przy drobnych pracach budowlanych. Miejsce zresztą dość urocze, bo rozciąga się z niego widok na stary cmentarz, oba kościoły i część wsi. Jak wiesz, ze względu na odległość od drogi głównej, świadkami pojawienia się smoka były garstka osób. Dwie siostry zakonne z pobliskiego klasztoru, grupa młodzieży ze szkoły podstawowej (tuż poniżej osuwiska jest wybudowany piękny “orlik” gdzie odbywają się lekcje wf-u) oraz turysta z Warszawy (którego Alfredzie znasz osobiście od lat). Oczywiście na początku całą historię obśmiano w mediach. Tłumaczono, że przecież lotnisko w Jesionce powinno zauważyć tak duży obiekt w swojej strefie powietrznej, że młodzież jest w wieku gimnazjalnym i trzymają jej się żarty, że siostry w Adwencie po prostu musiały zobaczyć smoka, a turysta przecież był z Warszawy! Sama próba weryfikacji opowieści nie była możliwa, bo miejsce, z którego wyłonił się smok tak okrutnie cuchnęło, że nie można się było do niego zbliżyć. Po trzech dniach, gdy zapach zelżał nikt już nie podważał prawdziwości opowieści. 9 grudnia, ciut po świcie, smok wrócił. Położył się w osuwisku zwinięty w precel i zasnął (tak to przynajmniej wyglądało). Kilka następnych dni upłynęło w dość gorączkowej atmosferze. Teren został ogrodzony i zabezpieczony. Ściągnięto m.in. dwie samodzielne jednostki wojskowe. Jakiś batalion rozpoznania z ciężkim sprzętem i dwie baterie przeciwlotnicze. W szkole zorganizowano punkt obserwacyjny i zaplecze dla mediów (moim zdaniem dziennikarze, którzy tam przebywali powinni się raczej leczyć niż przekazywać jakiekolwiek informacje, bo racjonalności w ich zachowaniu było niewiele). Tu też chciałem wspomnieć, że ze względu na to, że byłem świadkiem gdy zwierz wyłaził z góry, poproszono mnie o nie opuszczanie zabezpieczonego terenu. Było w tym trochę szczęścia bo oglądanie tego co się działo w następnych dniach było rzeczą wielką.

Próby sprowokowania zwierzęcia do jakichkolwiek działań nie przynosiły efektu przez kolejny tydzień. Żadne race, rakiety, próby szturchania nie robiły na nim żadnego wrażenia. Do czasu. I to jeden z fragmentów, którego z oficjalnej historii nie poznasz. 15 grudnia na teren osuwiska został zaproszony biskup Siedlecki. Nie wiem z czyjej inicjatywy postanowił on pokropić smoka wodą święconą. I to przyniosło skutek. Choć nie taki, jakiego ks. biskup się spodziewał. Zwierze po prostu go zeżarło. I to tak błyskawicznie, że nikt nie zdążył na to zareagować. A co dziwniejsze po mniej niż trzydziestu sekundach wypluło go ze swojej paszczy w stanie w zasadzie nienaruszonym. Choć jedynym fragmentem ubrania, które pozostało biskupowi była piuska. Do 24 grudnia zwierzęcia już nie niepokojono. Napięcie w mediach opadało, choć wszyscy, w zasadzie nie wiadomo dlaczego, zakładali, że w Boże Narodzenie na pewno coś się stanie. No i się stało. Nie będę się tu rozpisywał, bo na pewno oglądałeś transmisję na żywo, więc tylko przypomnę, że z ziemi wylazł drugi smok i w ciągu kilku chwil oba odleciały. Przy okazji szybko się okazało, że stwory są absolutnie niewykrywalne dla radarów, niewidoczne w podczerwieni i w ogóle ich śledzenie jest problematyczne. Przekonali się o tym pasażerowie lotu z Stambułu do Berlina, którzy prawie stracili życie w czasie podróży, gdy jeden ze smoków usiadł na ich samolocie aby odpocząć w czasie lotu. Na szczęście na strachu się skończyło. 

Gdzieś po Świętach podjęto decyzję, że jeżeli smoki nie wrócą do “gniazda” w Nowy Rok zostanie ono przeszukane przez specjalna grupę badawczą. Szefem tego zespołu miał być prof. Sulej (moim skromnym zdaniem jedyny, który w ogóle miał prawo cokolwiek powiedzieć o tych zwierzętach). Do przeszukania jak wiesz nie doszło. Na godzinę przed wkroczeniem ekspedycji do legowiska, wyłoniła się z niego sześcioosobowa grupa. Początkowo służby wzięły ją, ze względu na ubiory, za pseudo wyznawców jakiejś słowiańskiej religii. Jednak próba interwencji i wyprowadzenia ich z terenu badań zakończyła się (ponownym tego dnia) niepowodzeniem. Mężczyzna przewodzący grupie w chwili kiedy miał zostać pojmany przez wojsko użył swojej laski odgradzając całe osuwisko dziwną barierą. W doniesieniach medialnych mogłeś drogi Alfredzie przeczytać o polu siłowym czy energetycznym. Jednak według mnie, a sprawdzałem to kilkukrotnie, była to zwykła woda. Mur był nie do pokonania ale wody można było zaczerpnąć (co zrobiłem, co więcej nawet zaparzyłem na niej herbatę). 

Cyrk zaczął się więc od początku. Media szalały, bo nie dość, że nie mogły znaleźć smoków i zrobić z nimi selfi czy wywiadu to na dodatek pojawił się jakiś Mojżesz z laską. I też nie chciał z nimi gadać. 

6 stycznia starzec wyszedł przez lukę w murze i przemówił do zgromadzonych osób. Oczywiście nikt nic nie zrozumiał, ale dzięki transmisji na fb szybko się okazało, że gość mówi po starosumeryjsku. Chyba. Bo oczywiście pisma starosumeryjskie są znane ale nikt nie wie jak brzmiał ten język. Udało się natomiast sprowadzić z Bułgarii, w trybie ekspresowym, specjalistkę od tego języka. Ile naukowcy mieli wtedy szczęścia tego też nie wiesz. Okazało się bowiem, że język bułgarski jest jedynym, na który grupa przybyszy chciała reagować (zresztą później świetnie go opanowali). 

Z wstępnej analizy wypowiedzi wynikało, że należy się rozejść, bo coś tam się otworzy i coś tam wylezie. Oczywiście taki tekst spowodował zupełnie odwrotna reakcję. Zacieśniono ochronę, sprowadzono dodatkową kompanię czołgów. Teren monitorowały drony, patrole oraz prawie tysiąc reporterów. Ci ostatni zresztą najskuteczniej, bo właśnie oni donieśli o tym, że przez barierę zaczynają się przedostawać zwierzęta. Całe zabezpieczenie terenu szlak trafił. Nie wyobrażasz sobie jaka panika zapanowała w centrum dowodzenia i jaki szał między dziennikarzami. Jedynym racjonalnie podchodzącym do sprawy dziennikarzem okazał się gość z tygodnika Idziemy. Nie biegał, nie szukał sensacji a siedział spokojnie i tylko powtarzał “samo przylezie”. I to z nim mieliśmy szczęście zobaczyć co się wydarzyło kiedy przez barierę przeszły Ursusy. Przechodziły dosłownie obok nas, kiedy jednemu z żołnierzy puściły nerwy i wygarnął do zwierząt z automatu. Trochę trudno mu się dziwić, bo wyobraź sobie, że idzie na Ciebie niedźwiedź wielkości busa, z czerwonymi, niemalże płonącymi oczami i pyskiem pełnym zębów wielkości bagnetu. Mi się zrobiło słabo. Jednak wracając do zwierząt. Jak wiesz (dziś) nie znoszą one agresji i powoduje u nich odruch dzielenia. Po chwili więc z dwóch osobników powstały kolejne dwa. To spowodowało nasilenie się ognia ze strony wojska. A to z kolei kolejne powielanie się zwierząt. I dopiero ten moment został zarejestrowany przez kamery, stąd wstępna opinia, że zwierzęta są niezwykle agresywne. Rzeczywiście, kiedy ogląda się film, na którym Ursusy pożerają w minutę czołg Twardy czy pół minuty transporter Rosomak, można ulec pokusie wydania takiej opinii. Jednak trzeba pamiętać, że to wojsko je sprowokowało i że żaden z żołnierzy (ani inna osoba) nie poniósł szkody ( poza ewentualnymi metalowymi klamrami, czy guzikami). Dziś wiemy, że zwierzęta te, żywią się wszelkiego rodzaju stopami metali i w zasadzie nie rozmnażają nie zaatakowane. A ich najcenniejszą cechą są (wybacz) odchody, które w jakiś niesamowity sposób składają się z czystych pierwiastków składowych wchłoniętego pokarmu. Zapewne też nie wiesz, że pierwszy kontrakt na dostawę tych zwierząt do składnicy złomu zaproponowała jeszcze tego samego dnia firma “Złomek” z Chłodnicy Górskiej. Dziś, po tych kilku latach, trudno sobie wyobrazić jak dawaliśmy sobie bez nich radę.

W czasie badań i rozmów z przewodnikiem przybyszów udało się ustalić, że zwierząt, które opuściły wykrot w górze św. Michała jest dokładnie 40.000. Po dwa z każdego gatunku.

Na koniec tego listu chciałbym się z Tobą podzielić już tylko kilkoma rzeczami. Jednak muszę Cię prosić o zachowanie ich dla siebie, ponieważ część z nich jest omawiana na bardzo wysokich szczeblach. 

Po pierwsze udało się porozumieć z Eonem. Tak na imię ma przewodnik grupy. I to co najważniejsze twierdzi, że jest bratem Noego. Wiesz jakie to spowoduje zamieszanie? I gdzie? Wszak do historii Noego rości sobie prawo kilka miliardów ludzi, a wielu uznaje jego istnienie jako fantazję. 

Po drugie. Eon i jego rodzina znakomicie opanowali język bułgarski. I chyba innego nie chcą się uczyć. Na kontakt w angielskim odpowiadają coś na kształt “sacrebleu”. Naukowca z Rosji, gdy się do nich odezwał, obrzucili czymś, co przed strawieniem chyba było jedzeniem. Przy polskim sięgają za każdym razem po jakiś wywar (ewidentnie procentowy).

Po trzecie. Wiesz, że część Krakowa została odizolowana. I nie mylisz się podejrzewając, że to wina smoków. Tak. Oba zwierzęta usadowiły się grocie poniżej Wawelu. Spowodowały osunięcie się części murów i zamku. Jednak nie żywią się dziewicami (co Krakowiacy skrupulatnie sprawdzili już pierwszego dnia ich pobytu), ale są żywymi oczyszczalniami ścieków. Jakość wody w Wiśle poniżej zamku poszybowała tak w górę, że chyba nawet w czasach prehistorycznych nie była tak czysta. Dodatkowo z górnej części groty wydobywa się znaczna ilość metanu (stąd ten widoczny w nocy płomień nad Wawelem). To po prostu wynik trawienia w smoczym żołądku. Przy okazji wiemy już jak smok zieje ogniem (bo to najprawdziwsza prawda!). Ale o tym kiedy indziej.

I ostatnia sprawa. To naprawdę jest poufne. Jak wiesz na początku 6 grudnia nazywano Dniem Smoka, Dniem Arki itd. W końcu stanęło na “Dzień KiziaMizia”. Oczywiście nazwa odwołuje się do kotków, które wydostały się z arki i zawładnęły naszymi domami. Trudno się dziwić bo kotka, który ciągle ma 5-7 tygodni, nie dojrzewa fizycznie i emocjonalnie chciał mieć każdy. Z tego co wiem, są także mieszkańcami Twojego domu. Dowiedzieliśmy się natomiast o nich dwóch istotnych rzeczy. Są w zasadzie niezniszczalne (nie pytaj jak to sprawdzano). Żyją jednak ok. 5 lat i w tym wieku znikają. Pozostaje po nich tylko koci uśmiech. Na jakiś czas. Druga rzecz jest znacznie poważniejsza. Kotkom towarzyszy choroba, roboczo nazywana Syndromem Babci Malinowskiej. Jeżeli w jednym gnieździe (domu) jest ich więcej niż 64 sztuki rozpoczyna się u nich etap piranizacji. To znaczy, że są w stanie pożreć swojego właściciela i obgryźć do kostki. Proszę Cię więc abyś uważał na swoje stadko…

Pozwól, że w tym miejscu przerwę opowieść. Eon właśnie ma spotkanie z prawnikiem i chłopaki znów coś nakombinowali. Biegnę więc ratować świat.

Twój m

Blizne/Warszawa Grudzień 2018

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli Ci się podobało możesz wesprzeć moje inne wysiłki stawiając mi kawę;) A ja obiecuję, że 2-ga część trafi najpierw do Ciebie!

Next Post

Previous Post

Leave a Reply

© 2024 Ośrodek Fundacji "Światło-Życie" w Warszawie

Theme by Anders Norén