Ośrodek Fundacji "Światło-Życie" w Warszawie

Wyścig ekstremalny

RAAM. To w zasadzie jednoetapowy wyścig kolarski. Jednak pokonanie go bez przerwy na sen i jedzenie nie jest możliwe. Dlaczego? Z Oceanside nad Pacyfikiem, gdzie się rozpoczyna, do Annapolis nad Atlantykiem, gdzie się kończy, jest blisko 5000 km. I odległość nie jest największym wyzwaniem. Nie jest nim także przewyższenie 52.000 m jakim charakteryzuje się trasa. Nie są nim zmiany klimatu, temperatury, jazda zarówno w dzień jak i w nocy. Wyzwaniem jest czas. Dla naszego zespołu #DadsHonorRide wynosił on 8 dni.

Dzień pierwszy.

W Oceanside jesteśmy od dwóch dni. Dotarcie więc na miejsce startu nie zajmuje nam wiele czasu. Jesteśmy wystarczająco wcześnie, aby zrobić trochę pamiątkowych fotek i pozaczepiać ojców na pobliskiej plaży, poprzyglądać się innym zespołom. Na starcie stanie ich, łącznie z nami 15. Zawodnicy startujący w kategorii solo są w drodze od 4 dni. Może się wydawać, że to bardzo duża różnica, ale niektóre z startujących zespołów dotrą na metę przed nimi.

Niepokój i wewnętrzne napięcie, to dwa odczucia towarzyszące mi od rana. Jak sobie poradzę? Czy startując nie popełniam błędu? Czy nie zawiodę? Jak poradzę sobie z podjazdami? I dziesiątki innych pytań cisną mi się do głowy. Na zewnątrz uśmiech i luz, w środku przerażenie. Nic na to nie pomaga. Przed startem nagrywam pierwszy materiał i wrzucam na fb. Nie jest dobry. Ale prawdziwy. Ściskam syna i razem z zespołem zajmuję swoje miejsce w kolejce do startu. Ruszymy na trasę jako szósty zespół. Nasz numer to T405.

Pół mili później pozostawiamy Davida na trasie i zjeżdżamy na parking. Jedziemy w sztafecie i na Davida przypada pierwsza część trasy wyścigu. Pakuję rower na bagażnik swojego vana i jadę na 30 km. Tam nastąpi pierwsza zmiana i rozpocznie mój pierwszy odcinek wyścigu. I pierwszy z wielu podjazdów, jakie mnie czekają.

„Nick! Stop! Stop! Zmiana!” słyszę krzyk Williama i podnoszę głowę. Natychmiast pot napływa do oczu i nosa. W ustach pali suchością, serce wali w zawrotnym tempie. Dociskam pedały, mijam Davida zgodnie z zasadami zmiany zawodników i zjeżdżam na pobocze. Głowa opada na kierownicę. Ktoś przytrzymuje rower i słyszę „Good job, Nick, good job!”. Wiem, że nie, wiem, że łapiemy opóźnienie w stosunku do planu, ale kiwam głową, uśmiecham się i od razu pytam „Jak daleko na szczyt?” „To już szczyt. Jesteśmy na górze. Teraz tylko w dół.”. Po 5 godzinach jazdy na zmianę z Davidem mamy za sobą 90 km i jesteśmy na 1300 m. David ma przed sobą „szklana windę”. 20 kilometrowy zjazd do położonego 1000 m niżej Borrego Springs. Ograniczenie prędkości na tej drodze wynosi 20-30 mil na godzinę. Nie dotyczy rowerów. Żaden z zawodników nie jedzie tego odcinka wolniej niż 60 mil na godzinę. W zasadzie się nie da. Nikt nie próbuje tu hamować. Nachylenie drogi robi po prostu swoje. Fizyki nie oszukasz.

W Borrego czeka na nas druga para. Scot i Ryan. Teraz ich kolej na jazdę. Będą mieli łatwiej bo kolejnych 200 km jest w miarę po płaskim. Obaj są od nas wyżsi, jest więc szansa, że odrobią naszą stratę na podjazdach. Kiedy Scot rusza na kolejny odcinek, pakuję się do kampera zjadam kanapkę i miskę świeżych owoców i próbuję zasnąć. To konieczne choć jest dopiero… no właśnie która? Wystartowaliśmy o 12.05. Po dodaniu 6 godzin powinna być 18.00. Ale jedziemy zgodnie z czasem wschodnim więc jest już po 21.00. Istne szaleństwo. Z drugiej strony i tak nie mogę zasnąć. W kamperze trzęsie niemiłosiernie przy każdym drobnym wyboju, adrenalina dodaje swoje. Po 3 godzinach zatrzymujemy się na kolejnym punkcie wymiany i wtedy dopiero łapię godzinną drzemkę. A potem wszystko zaczyna się od nowa. Tylko w ciemności.

Jazda nocą ma swój urok. Ruch jest dużo mniejszy. Inaczej brzmi szum opon na asfalcie. Nawet powietrze jest inne. Jedzie się nieco wolniej. Więcej widzi, bo głowa musi być wciąż podniesiona. Ale nie na RAAM. Tu zasada jest prosta. Niczego nie odpuszczamy. A dla bezpieczeństwa maksymalnie 10 metrów za mną jedzie van z włączonymi długimi światłami. Żadnej ciszy, żadnego rozkoszowania się nocą. Szybciej, szybciej, szybciej, szybciej.

Po dobie jazdy mamy za sobą 635 km. Jesteśmy w Arizonie. Przed nami góry, pustynia i znowu góry. Ogarnia mnie poczucie braku sprawczości, które nie opuści mnie już do końca wyścigu. Kiedy pokonaliśmy te 600 km? Kto to zrobił, bo przecież nie ja? Próbuję podliczyć swoje przejazdy i nic mi nie wychodzi. Nic się nie chce zsumować. Zaczynam myśleć o sobie jak o 5 kole u wozu. Nie jest dobrze.

Urywki z dni kolejnych

Wolf Creek Pass – Kolorado

To najwyższy punkt na trasie wyścigu. 3300 mnp. 20 mil pod górę z średnim nachyleniem ok 6%. Czasem znacznie więcej. Uwijamy się z Davidem zmieniając na trasie co 15 minut. Przed samym szczytem te 15 minut to zaledwie mila drogi. Docieram tam naprawdę mocno wycieńczony. To nie tylko kwestia nachylenia, ale także braku tlenu na tej wysokości. Na górze strzelamy pamiątkową fotkę. Na podjeździe mieliśmy komfortowe 6-7stC. Na szczycie zaczyna ostro wiać a temperatura spada poniżej 1stC. Przed nami kolejne urocze 20 mil, ale tym razem w dół. Zakładam na siebie wszystko co mam. Nie wystarcza. Termometr w czasie zjazdu pokazuje -6stC przy prędkości ok 50km/h. Nie mam sił hamować. Zamarzają mi szkła od okularów a pęd powietrza wysusza oczy. Nie jest komfortowo. Na szczęście po 15 km czeka ze zmianą David. Ciągnie kolejnych 10 i znów się zmieniamy. Na dole kolejna zmiana, tym razem Scot. Chłopaki znów mają z góry i po płaskim. Ja za cztery godziny i 100 mil będę się wspinał na 2 i pół tysiąca metrów. Przedostatnie.

Poranne niespodzianki

Funkcjonowanie w oparciu o podział czasu inny niż dobowy jest trudne. Ale można się przyzwyczaić. 4 godziny „jazdy”, 4 godziny odpoczynku. I od nowa. Nie wiem, jaki dziś dzień. W zasadzie nie wiem która godzina. Z snu wyrywa mnie głos Stephanie „Nick wstawaj, zmiana za pół godziny, jesteś pierwszy”. Jaka zmian? Jakie pół godziny? Przecież dopiero zamknąłem oczy. Co jest grane? Staram się ogarnąć rzeczywistość i nie wychodzi mi to za specjalnie. Przebieram się starając nie obudzić Davida. Po kilku minutach walki z samym sobą słyszę „Sorry Nick, David jest pierwszy”. Za oknem ciemno. Siadamy do owsianki i kanapek. Jedzenie przychodzi z trudem. Ale jeść trzeba. Po chwili słyszę jak Stephanie coś szepcze do telefonu. „Chłopaki, sorry, pomyłka. Macie jeszcze godzinę.”. Walę się na łóżko i próbuję zasnąć. Nie jest mi dane. Otwierają się drzwi kampera i wchodzi Tom. „Nick, gotowy? Zmiana za 10 minut”. Jednak rowerem podjeżdża Scot, a to znaczy, że teraz kolej Davida. Co tu się dzieje?!

Byle do Appalachów

Jest chyba wtorek. Na pewno dzień prania. To dobrze, bo po 4 dniach jazdy zużyłem wszystkie ciuchy. I o ile nie widziałem wcześniej sensu kupowania 7 par spodenek, to teraz widzę. A właściwie czuję. Z koszulkami nigdy nie ma problemu. Zawsze można od biedy założyć zwykły t-shirt, ale spodenki to inna historia. Na pranie jest godzina i okazuje się, że to całkowicie wystarcza. Ciuchy świeże, pachnące, cieplutkie wracają do kampera na półkę. Jak dobrze.

A jak wtorek, to znaczy, że góry za nami. A przed nami płasko przez kolejne 1000 mil. Płasko oznacza także nudno i pracowicie. W górach zawsze znajdzie się odcinek z góry, kiedy można choć chwile odsapnąć. Na płaskim nogi będą ciągle w użyciu. Ale czy ktoś mówił, że będzie łatwo.

Świat na około się zmienia. Robi się nieco bardziej zielono, choć dalej jest bardzo ciepło. Mijam niewielkie wzgórza pokryte wysokimi trawami i odgrodzone kilometrami płotów. Zero zabudowań, żadnych wiosek czy miast. Na drodze także mały ruch. W pewnym momencie wysokie trawy zaczynają znikać, pojawiają się stada krów. Widoki prawie jak u nas na białostocczyźnie. Tylko wciąż bez domów. Kręcimy na zmianę z Davem mijając kolejne punkty kontrolne. Potem zmiana i tą samą robotę wykonuje Scot i Ryan. Bez rewelacji mijamy Kansas, Missouri, Illinois, Indiana, Ohio. Droga się dłuży, zmiany robią się monotonne. Wreszcie po którejś drzemce w kamperze budzi mnie puszczony w radiu „Take Me Home, Country Roads”. Wstaję z łóżka i idę na przód kampera. Po chwili razem z Charlsem i Irithem nucimy „West Virginia” tak aby nie obudzić reszty śpiącej w aucie.

Na całej trasie obawiałem się jednego miejsca. Appalachy. Jechaliśmy tą trasą z Davidem w 2016 r. w odwrotnym kierunku…

Koniec cz. 1.

Next Post

Previous Post

3 Comments

  1. Radek Radomski 10 lipca 2023

    🙂 szacunek !!!

  2. Paweł 17 lipca 2023

    Mikołaj! Wielki szacunek i podziw za to co osiągnąłeś.
    Zdradź sekret jak znajdujesz czas na cała swoją działalność i jeszcze na pasje rowerową 🙂

  3. Wanda i Adam 26 lipca 2023

    Z modlitwą wieczorną od naszej rodziny

Leave a Reply

© 2024 Ośrodek Fundacji "Światło-Życie" w Warszawie

Theme by Anders Norén